Prawa
ironii losu, lub, jak wolicie, prawa Murphy’ego zakładają, że
jeśli coś ma pójść źle, zapewne tak się właśnie wydarzy.
Kiedyś sam przeżyłem podobną sytuację. Pewnego dnia straciłem
dom, pracę, zgubiłem psa i odeszła ode mnie dziewczyna. Co prawda,
po tym wszystkim poznałem największą miłość mojego życia,
jednak i to okazało się moim niepowodzeniem, ale przecież ta
historia nie opowiada o mnie, ale o Annie Stewart i podróży, którą
będzie zmuszona odbyć, z pewnych nieznanych pobudek losu. Zacząłem
natomiast od przytoczenia tych praw, bo gdy Anna zaszłego wieczoru
żegnała się z profesorem Snape’em, świadoma, że rano musi
wstać wypoczęta na dwugodzinną lekcję eliksirów, następnego
ranka po prostu zaspała.
Gdy
zerwała się z łóżka i spojrzała na zegarek, uświadomiła
sobie, że nie tylko już dawno minęła pora śniadania, ale także
(o zgrozo!), że od dziesięciu minut jest spóźniona na lekcję.
Do
tej pory nie wierzyła, że człowiek jest w stanie ubrać się tak
szybko, jednak ona w mgnieniu oka wciągnęła na siebie szatę,
wrzuciła do torby książkę, wagę, różdżkę i kilka rolek
pergaminu wraz z kałamarzem i niczym strzała wypadał z sypialni.
Przecięła
pusty salon i znalazła się na korytarzu. W tej sytuacji musiała
przyznać, że ulokowanie domu Ślizgonów w lochach było idealne,
jeśli chodziło o odległość do klasy eliksirów. Gdyby musiała
wspinać się do góry, żeby dojść do klasy profesor McGonagall,
zajęło by jej to znacznie więcej czasu. Po pięciu minutach,
zziajana i zaczerwieniona na twarzy weszła do klasy.
Prawie
natychmiast dostrzegła niezadowolone spojrzenie Snape’a.
-
Przepraszam za spóźnienie, profesorze.
Wydukała,
rozcierając sobie bok, bo nagle złapała ją kolka, a następnie
zrzuciła torbę z ramienia. Snape wyglądał tak, jakby przeżuł
komentarz w ustach.
-
Usiądź, Stewart.
Annie
nie trzeba było tego powtarzać. Szybko zajęła miejsce obok
wysokiej dziewczyny, która uśmiechnęła się do niej delikatnie.
Miała długie, proste i bardzo jasne, prawie białe włosy,
mlecznobiałe oczy, długi nos i delikatne, szerokie usta.
-
Cześć Off. Ładnie wyglądasz. To na stałe? – spytała,
wskazując na białe włosy.
-
Dopóki staruszek nie zluzuje.
-
Czyli miesiąc?
Dziewczyna
uśmiechnęła się łobuzersko, co dla Anny było wystarczającą
odpowiedzią. Ofelia Vinnie, metamorfomag, która w szkole trudniła
się irytowaniem opiekuna Slytherinu, zbyt często używając swoich
zdolności do modyfikowania własnego wyglądu. W zeszłym roku miała
na ten temat pogadankę z dyrektorem, ale stary Dumbledore poprosił
ją jedynie o to, by nie zmieniała swojego wyglądu każdego dnia.
Jak wyglądała Ofelia naprawdę, tego nie widział chyba absolutnie
nikt poza jej rodzicami. Vinnie była dość dobrą koleżanką Anny,
jedną z niewielu, której nie przeszkadzało to, kim są przyjaciele
panny Stewart, choć nigdy nie zamierzała się z nimi zaprzyjaźnić.
Od dłuższego czasu związana była z kolegą Boltona, niejakim
Linwoodem.
Anna
wyjęła ze swojej torby wagę oraz podręcznik, po czym
zorientowawszy się, że nie wzięła swoich składników, podreptała
do szafki, odprowadzona czujnym spojrzeniem Snape’a. Dopiero idąc
przez loch zorientowała się, że mają lekcję z Gryfonami; dwóch
z nich spojrzało na nią z taką miną, jakby właśnie dostrzegli
wielkiego karalucha. Anna jednak ani trochę się tym nie przejęła.
Wyjęła z szafy składniki, które były jej potrzebne i wróciła
do swojego stolika.
Po
ponad godzinie, jej eliksir był już na ukończeniu, a barwa, którą
miał przyjąć była wręcz doskonała. Snape chodził między
kociołkami, niezmiennie krytykując pracę Gryfonów i powstrzymując
się przed jakimikolwiek komentarzami dotyczącymi Ślizgonów, jeśli
rezultaty jego podopiecznych były nie najwyższej jakości. W końcu
doszedł do Anny. Pochylił się nad kociołkiem, wziął chochlę,
nabrał na nią odrobinę płynu, przelał z powrotem do kotła,
zanurzył ją jeszcze raz, przyjrzał się eliksirowi i ponownie
wylał go do kociołka.
-
No tak, panna Stewart jak zwykle pokazuje, że jednak ktoś w tej
szkole coś z eliksirów potrafi. Pięć punktów dla Ślizgonów.
Anna
poczuła, że jej policzki oblewają się czerwienią w
zastraszającym tempie. Snape podszedł do Vinnie i zajrzał do jej
kociołka, lecz prawie natychmiast cofnął głowę, krzywiąc się
znacznie w wyniku kontaktu z gryzącą w oczy chmurką oparów,
unoszących się nad jej naczyniem.
-
Panno Vinnie, szkoda, że twoje zdolności nie zmieniają się tak
dobrze, jak twój wygląd.
Vinnie
poczerwieniała i zacisnęła nerwowo szczęki. Snape obrzucił ją
przenikliwym spojrzeniem, po czym swoim charakterystycznym krokiem
przerośniętego nietoperza odszedł w kierunku innej pary Ślizgonów.
-
Dupek – mruknęła prawie bezgłośnie Ofelia. Anna powstrzymała
się przed chichotem, czego wynikiem było dość głośne
prychnięcie. Na jej szczęście Snape był zbyt zajęty wytykaniem
błędów któremuś z Gryfonów, by zauważyć jej reakcję.
-
Nie jest taki zły – rzuciła szeptem, wyczarowując fiolkę i
przelewając do niej odrobinę eliksiru.
-
Mówisz tak, bo jesteś jego ulubienicą. Gdyby uwziął się na
ciebie tak jak na mnie, zmieniłabyś zdanie.
Anna
nie odpowiedziała. Delikatnymi ruchami, przy pomocy różdżki,
wymalowała na fiolce swoje imię i nazwisko, po czym pomaszerowała
i odłożyła ją na biurko Snape’a. Kiedy wróciła, Vinnie
starała się dociec, gdzie popełniła błąd.
-
Wydaje mi się, że dodałaś za dużo sproszkowanych pancerzyków
żuków.
Oznajmiła
pogodnie Anna. Ofelia posłała jej mordercze spojrzenie.
-
Możesz mi nie przypominać, że jesteś najlepsza z eliksirów? –
szepnęła z niezadowoleniem. Po chwili jednak bardziej zrezygnowanym
tonem spytała – Jak to odkręcić?
-
Dodaj ząbek czosnku. Czosnek zawsze pomaga.
Anna
umilkła bo Snape właśnie ponownie mijał ich stołek. Kiedy
przeszedł, Vinnie bezgłośnie wypowiedziała kilka obelżywych uwag
pod jego adresem, a Anna po raz kolejny powstrzymała się od
chichotu. Po dziesięciu minutach, pełnych syków niezadowolenia,
wydobywających się z ust Ofelii, jej eliksir zyskał nieco lepszy
kolor, a chmurka gryząca w oczy, zniknęła.
Zrezygnowana,
przelała go do fiolki i podobnie jak Anna wcześniej, opatrzyła
swoim imieniem i nazwiskiem, po czym odniosła fiolkę na biurko
Snape’a. Akurat gdy wracała do stolika, kilka pięter wyżej
rozległ się odgłos dzwonka.
-
Zostawcie próbki na biurku i wyczyśćcie kociołki.
Anna
machnęła różdżką, a jej kociołek zalśnił czystością.
Zgasiła również płonący pod nim ogień, wrzuciła podręcznik i
wagę do torby, po czym zarzuciła ją sobie na ramię i razem z
Ofelią wyszły z lochu.
-
Jaką mamy następną lekcję? – spytała, uświadamiając sobie,
że przecież nie otrzymała planu.
-
Zaklęcia. Na szczęście dopiero po lunchu.
Na
te słowa żołądek Anny przypomniał sobie, że wczorajsza mierna
kolacja już dawno odeszła w niepamięć i należałoby coś zjeść,
szczególnie, że pominęła już śniadanie.
Razem
z Vinnie pomaszerowały do swojej sypialni, zostawiły przedmioty
potrzebne na eliksiry i wzięły książkę zaklęć oraz podręcznik
do transmutacji, po czym wyszły z salonu Ślizgonów i skierowały
się w kierunku wielkiej Sali. Kiedy wyszły z lochu, Anna dostrzegła
wchodzącą do wielkiej Sali znajomą sylwetkę.
-
Amy!
Dziewczyna
obróciła się w drzwiach, i zdezorientowana rozejrzała dookoła.
Dopiero po chwili dostrzegła Annę i towarzyszącą jej Vinnie.
Uśmiechnęła się szeroko i ruszyła w kierunku Anny.
-
Och, świetnie cię widzieć! – zawołała, stając przed
przyjaciółką i obdarzając ją całusem w policzek. Spojrzała na
Ofelię i uśmiechnęła się do niej uprzejmie.
-
Ładnie ci w tych włosach Vinnie.
-
Dzięki. – odparła Ofelia, uśmiechając się w taki sam sposób.
Nie
odnosicie czasem wrażenia, że na świecie nie pozostał już nikt
życzliwy, a jedyne, na co stać ludzi, to złośliwości i nieładne
zachowanie? Wydaje mi się, że słusznie. Coraz więcej ludzi
kieruje się stereotypami, zamiast je zwalczać. Jednak w każdej
grupie znajdzie się ktoś, kto będzie uprzejmy, nawet, jeśli nie
darzy kogoś niesamowicie przyjaznym uczuciem. Ofelia, jako trzeci
przyzwoity Ślizgon, a dokładniej Ślizgonka była warta mniej
więcej tyle co dwudziestu nieprzyzwoitych członków jej domu. Choć
może nie uznawała panny Wanamaker za swoją przyjaciółkę, to nie
widziała powodu, by być nieuprzejmą w stosunku do niej, zwłaszcza,
że ta była przyjaciółką jej jednej z lepszych koleżanek.
-
Jak wam minęły pierwsze lekcje?
-
Dwie godziny eliksirów – mruknęła niezadowolona Vinnie,
wywołując tym uśmiech na twarzy Anny. Amy, podobnie jednak jak
Ofelia, nie wyglądała na zbyt zadowoloną.
-
Tobie to pewnie nie przeszkadzało, prawda? – spytała Annę,
szczerząc się niespodziewanie w stronę przyjaciółki. – W końcu
z eliksirów jesteś naprawdę dobra.
Anna
wymijająco kiwnęła głową. Vinnie spojrzała na nią spode łba.
-
Stewart może na eliksirach wszystko, bo jest pupilką profesora –
mruknęła z udawanym oburzeniem. Anna wymownie przewróciła oczami.
Amy kiwnęła ze zrozumieniem głową.
-
No a ty? Co mieliście? Widziałaś Toma?
-
Godzinę zielarstwa i transmutacji. Po lunchu ja mam wróżbiarstwo.
A Toma widziałam tylko przy śniadaniu. Właśnie, dlaczego ciebie
nie było rano?
-
Zaspałam – rzuciła nieco wymijająco, choć wcale nie chciała,
by tak to zabrzmiało. Amy spojrzała na nią, a jej brwi podjechały
zgodnie do góry. Żołądek Anny zaburczał żałośnie i rozbolał.
-
Chyba pora coś zjeść.
Zarówno
Vinnie jak i Amy kiwnęły głowami, po czym we trójkę ruszyły w
kierunku Wielkiej Sali. Już w drzwiach Anna dostrzegła swojego
przyjaciela, pochylonego nad stołem Krukonów i próbującego
przerwać nagły atak śmiechu. Obok niego znów siedziała Lay,
śmiejąca się z czegoś do rozpuku. Tom jednak również dostrzegł
Annę; wyciągnął szyję i pomachał do niej. Anna odwzajemniła
gest. Amy odeszła w kierunku swojego stołu, a Vinnie i Anna ruszyły
w kierunku wolnych miejsc przy swoim stole.
-
Off! An! Chodźcie tu!
Dziewczyny
spojrzały na machającego w ich stronę Boltona. Siedział z innym
chłopakiem, równie wysokim, brązowowłosym, z ciemnymi, hebanowymi
oczami. Ofelia rozpromieniła się na jego widok i podbiegła do
niego, rzucając mu się na szyję i całując go w policzek.
Linwood. Anna spokojnie zajęła miejsce obok Boltona. Chłopak
uśmiechnął się do niej ładnie.
-
Co słychać? – zagadnął, starając się zignorować nagły
przypływ miłości, jaki poczuła zarówno Vinnie jak i Linwood,
choć nie należało to do zadań najprostszych, ponieważ okazywali
ją sobie tak głośno, że w pewnym momencie mogło się nawet
odechcieć jeść przy tym samym stole. Anna starała się również
zignorować koleżankę i jej chłopaka, szczęśliwa, że pogawędka
z Boltonem może w tym pomóc.
-
Nic specjalnego – oświadczyła, nakładając sobie na talerz
naleśniki. Vinnie i Linwood wreszcie przestali się obściskiwać,
choć dziewczyna dalej siedziała „przyssana” do jego ramienia. –
Uroczo razem wyglądacie – mruknęła, rzucając Ofelii wymowne
spojrzenie. Ta z udawaną irytacją przewróciła oczami. Linwood
spojrzał na Annę, a na jego ustach pojawił się niezbyt przyjemny
uśmieszek.
-
Powinnaś być z Boltonem. Wy też wyglądalibyście razem uroczo –
rzucił z nutą ironii. Jak na zawołanie, zarówno Bolton, jak i
Anna odsunęli się od siebie, co sprawiło, że Linwood i Ofelia
wybuchli śmiechem.
-
Jesteś bardzo zabawny, Herkulesie – mruknął prefekt, bez
zainteresowania dziobiąc coś, co leżało na jego talerzu. Anna,
wyłączając się z rozmowy, jaka nawiązała się pomiędzy
pozostałą trójką, zaczęła pałaszować naleśniki. Po ich
zjedzeniu (żołądek Anny mruczał z zadowolenia, ale znów bolał,
tym razem od zbyt dużej ilości, którą wchłonęła), wypiła
odrobinę soku i nie czekając na Ofelię wstała, zarzuciła sobie
torbę na ramię i ruszyła w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali.
Samotnie zaczęła wspinać się po schodach do góry, zamyślając
się nad bliżej nieokreślonym „czymś”. Pod klasą zebrało się
już kilku Krukonów. Anna poczuła nagły przypływ dobrego
samopoczucia i nadziei. Przedstawiciele drugiego domu spojrzeli na
nią, gdy szła korytarzem, kierując się w stronę strzelistego
okna gotyckiego, ale w ich oczach nie było tego, co można było
dostrzec w oczach Gryfonów. Może dzięki przyjaźni, jaką
nawiązała z Tomem? Niektórzy jego koledzy i koleżanki z roku
odzywali się do niej uprzejmie, choć nie starali się zawrzeć z
nią bliższych stosunków. Ot, zwykła wymiana uprzejmości.
Zupełnie tak samo jak między Ofelią a Amy.
Anna
uśmiechnęła się do niech bardzo nieśmiało (na co odpowiedzieli
podobnymi uśmiechami), po czym stanęła pod oknem i oparła się
plecami o zimną ścianę. Zwiesiła głowę i nieobecne spojrzenie
wbiła w swoje buty.
Równo
z dzwonkiem, pod klasą pojawiła się cała jej klasa i kilku
Krukonów, z Tomem na przedzie. Uśmiechnął się na jej widok.
Podszedł do niej i przytulił mocno, na co Ślizgoni (z wyjątkiem
Vinnie) wydali z siebie szydercze odgłosy. Anna jednak tak jak
zawsze zachowała klasę i nie zareagowała na ich zaczepkę. Drzwi
do klasy otworzyły się i gromada uczniów wtłoczyła się do sali.
Profesor Flitwick jak zwykle stał na stosie książek, by jego
malutka sylwetka chociaż w jakimś stopniu była widoczna zza
katedry. Uśmiechnął się szeroko na widok Anny i klasnął
radośnie w dłonie.
-
Panna Stewart! Jak minęły pannie wakacje?
-
Bez rewelacji, profesorze. A panu?
-
Zupełnie tak, jak u ciebie, moja droga! - zawołał, choć nie
wyglądał na zbyt przejętego tym faktem. Anna uśmiechnęła się
grzecznie, Tom zrobił minę, a Vinnie wywróciła oczami. Cała
trójka zajęła miejsce w przedniej ławce; Anna po środku, po jej
prawej stronie Tom, po lewej Vinnie. Nie muszę chyba dodawać, po
których stronach zasiedli pozostali członkowie obu domów, prawda?
Anna lubiła lekcje łączone, nieco mniej, gdy łączyli ich z
Gryfonami, bardzo gdy odbywały się z Puchonami i Krukonami. Wtedy
zawsze mogła chociaż godzinę w ciągu dnia spędzić na lekcji z
którymś ze swoich przyjaciół. Vinnie traktowała Toma z podobną
uprzejmością co Amy.
Jednak
w tej chwili wcale nie zamierzałem opowiadać o roli łącznika,
którą pełniła Anna, choć ta, niewątpliwie, była niezwykła.
Zapewne
zauważyliście sympatię Flitwicka, i z braku lepszego słowa,
sympatię Snape’a do Anny. Panna Stewart była, jak podkreślałem
już chyba nie raz, inna. Zdolna, mądra i uprzejma, zyskała sobie
sympatię, której zalążki miała od momentu pojawienia się w
szkole, głównie ze względu na jej rodziców. Anton był pupilkiem
pani Sprout, a Donna była ulubienicą profesora zaklęć. Sprawa z
profesorem Snape’em przedstawiała się nieco inaczej. Severus i
Donna chodzili razem do szkoły i byli w tym samym wieku, a pomiędzy
nimi nawiązało się coś na wzór, powiedzmy, osobliwej przyjaźni.
Ich zaborcze i nerwowe charaktery bardzo często ścierały się ze
sobą, tworząc groźne dla zdrowia i życia pole rażenia. Te
spięcia doprowadzały do momentu, w których obrażali się na
siebie „na śmierć” i nie odzywali nawet przez tydzień. Donna,
najprawdopodobniej jako jedyna, nie wyśmiewała się z niego, a w
późniejszych latach kilkukrotnie broniła go przed Potterem i jego
wesołą kompanią. Oczywiście Severus wściekał się o to za
każdym razem i nie odzywał się do niej, jednak z czasem uraza mu
mijała i jak gdyby nigdy nic znów z nią rozmawiał.
Matka
czasem dzieliła się swoimi wspomnieniami z Anną, zwłaszcza gdy ta
była jeszcze małą, wdzięczną słuchaczką, jednak tylko raz
wspomniała o incydencie, do którego doszło pomiędzy nią a
Snape’em, gdy oboje byli na piątym roku. Mógłbym pozostawić
pani Stewart nieco więcej prywatności i zapewne zrobiłbym tak,
gdyby nie fakt, że ta historia wydarzyła się już dawno temu i dla
jej późniejszego, dorosłego życia nie miała większego
znaczenia. Otóż, Donna, świadoma jak nikt inny uczuć Severusa do
niejakiej panny Evans, miała dość oglądania jego wiecznie
nieszczęśliwej miny, za każdym razem, gdy powracał z tajnego
spotkania z Evansówną. Dlatego też postanowiła działać, a jej
metoda, była, by określić to eufemistycznie, dość
kontrowersyjna. Pewnego dnia postanowiła poczekać, aż przyjaciel
wróci z takiego właśnie randez-vous, świadoma, że
najprawdopodobniej będzie czekała do później nocy; to jej jednak
nie zraziło. Czekała. Salon Ślizgonów zaczął się wyludniać,
aż w końcu pozostała jedyną obecną w nim osobą.
Wybaczcie.
Przewinę ten fragment i skieruję się do momentu, do którego
zarówno ja jak i wy, zmierzamy. W końcu to historia o Annie, a nie
jej matce, więc jej wspomnienie nie powinno być wyraźniejsze niż
wspomnienia Anny. Reasumując, Donna, chcąc, by Severus zapomniał o
Lily, a jednocześnie, próbując go w jakimś stopniu pocieszyć,
pocałowała go. I to nie był tylko pocałunek w policzek, ale
prawdziwy, gorący pocałunek. Oczywiście, niósł ze sobą
konsekwencje. Najpierw zwymyślali siebie nawzajem, z większym
akcentem na wściekłego Severusa, a potem uskutecznili najdłuższą,
bo ponad trzymiesięczną przerwę w jakichkolwiek kontaktach ze
sobą. Donna próbowała przemówić Severusowi do rozumu, ale ten
uległ dopiero po dłuższym czasie. To jednak coś zmieniło w ich
więzi i jakiekolwiek starcia zdarzały się pomiędzy nimi coraz
rzadziej. Donna miała sobie za złe tylko jedną rzecz. Żałowała,
że nie powstrzymała Severusa przed staniem się śmierciożercą.
Gdy w późniejszych czasach zdarzało im się ścierać, zawsze
uważali, by się nie zranić.
Dobrze,
myślę, że wystarczy wam tych wspomnień, przynajmniej na chwilę
obecną. Jestem wspaniałomyślnym narratorem i nie usypiam swoich
czytelników, a przynajmniej nie robię tego umyślnie. Jednak tym
wspomnieniem przeprowadziłem was przez jeszcze bardziej monotonny
opis lekcji zaklęć, w której Anna zmuszona była w odróżnieniu
od was, brać udział.
Dzwonek
wyprowadził uczniów na korytarze. Anna pożegnała się z Tomem i
ruszyła wraz z Vinnie w kierunku klasy transmutacji. Profesor
McGonagall, jak bardzo szybko się okazało, nie zmiękła przez
wakacje ani o jotę, a nawet stała się jeszcze bardziej surowa. W
subiektywnym odczuciu Vinnie zwłaszcza dla niej, a w odczuciu Anny
była taka jak zwykle. W sposobie bycia nauczycielki transmutacji
dziewczyna ceniła to, że ta nie miała swoich pupilków, choć
czasem Anna miała wrażenie, że uśmiecha się do niej kącikiem
ust, gdy nikt inny nie patrzy. Zapewne jednak było to tylko
wrażenie.
Nauczycielka
transmutacji nie zamierzał ich oszczędzać i zadała im pracę
domową na następny wtorek. Na szczęście, była to jedyna praca
domowa, którą zarówno Anna, jak i jej klasa dostała pierwszego
dnia szkoły, a w perspektywie mieli piękny, pozbawiony trosk
weekend. Nawet pogoda zdawała się być po stronie uczniów.
Wolnym
krokiem Anna zmierzała w kierunku pokoju Ślizgonów. Vinnie
opuściła ją, a właściwie została porwana przez Linwooda
zmierzającego w drugą stronę, więc Anna korzystała z chwili
samotności. Wyjrzała przez okno. Wielka kałamarnica wynurzyła się
z odmętów jeziora, grzejąc swoje macki w popołudniowych
promieniach słońca. Przyglądając się istocie, przypomniała
sobie nagle o liście babki i znów poczuła nieprzyjemny skurcz w
żołądku. Wspomnienie o tym było już tak blade, a teraz, za
sprawą nie wiadomo czego powróciło ze zdwojoną siłą. Anna nie
należała do osób zbyt ciekawskich, ale ta tajemnica ciekawiła ją
bardziej niż zagadka polegająca na tym, dlaczego ojciec ręcznie
strzyże krzaki w ogródku przed domem w te walcowate kształty.
Bardzo
chciałbym powiedzieć Annie, że nie chce poznać tej tajemnicy, że
odkrycie prawdy zmieni jej życie w diametralny sposób. Chciałbym
ją ostrzec, powiedzieć żeby uciekała jak najdalej, żeby
zapomniała o liście, ale jestem tylko narratorem. Czy mi się to
podoba czy nie, jestem zmuszony opowiedzieć jej historię dokładnie
tak, jak jej przebieg miał miejsce.
Anna
poczuła na policzkach delikatny wietrzyk, przedzierający się przez
nieszczelne okno. Postanowiła skorzystać z tego, że miała już
wolne i wyjść na spacer po błoniach. Szybszym krokiem ruszyła
korytarzem, starając się rozgonić tajemnicze myśli, kierując się
do pokoju wspólnego. Mijała właśnie zakręt, gdy w ostatniej
chwili uniknęła zderzenia z kupą czegoś, co owinięte było w
podróżny płaszcz. Anna podniosła głowę do góry i dopiero wtedy
zrozumiała, czym była kupa „tego czegoś”. Niebieskie oko
najpierw wpatrywało się w jej prawe oko, następnie w lewe, później
prześwietliło czaszkę, aż w końcu zawirowało i odwróciło się
do tyłu, pozostawiając jedynie białko. Nieco obrzydzona dziewczyna
postanowiła spojrzeć w drugie, ciemne oko, które nie wyczyniało
takich szalonych akrobacji. Jednak i to oko przyglądało jej się
niezwykle badawczo.
-
Anna Stewart? – warknął profesor Moody, przyglądając się
dziewczynie z kamienną miną. Anna była tak przejęta faktem, że
zna jej imię, że aż zapomniała spytać skąd tak właściwie je
zna. Niebieskie oko znów wywróciło koziołka i wbiło się w nią.
Niepewnie kiwnęła głową. Pokiereszowaną twarz Moody’ego
wykrzywił uśmiech.
-
Pewno się zastanawiasz skąd znam twoje imię, co? Takie oczy
widziałem tylko u jednej osoby – twojej matki.
Zrozumienie,
w odróżnieniu od wielu rzeczy w naszym życiu, przyszło samo.
Mężczyzna pokiwał głową.
-
Jakie masz lekcje?
-
W zasadzie, już żadnych. – wyjąkała niepewnie dziewczyna. Pod
spojrzeniem Moody’ego czuła się jednak tak, jakby kłamała i
miała co najmniej pięć kolejnych lekcji.
-
No to co tu tak stoisz? Piękna pogoda. Zmywaj się stąd na błonia.
Anna
zapewne wykonałaby to polecenie, nawet gdyby wcześniej nie
postanowiła tego samego. Pożegnała się z nauczycielem i ruszyła
znacznie żwawszym krokiem w kierunku schodów, co akurat w tym
momencie znaczy, że Anna praktycznie biegła korytarzem, byleby
tylko jak najszybciej oddalić się od tego dziwnego człowieka. Co
prawda nie wiedziała, kiedy ma z nim lekcję, ale już teraz
przeczuwała, że nie będą one należały do najłatwiejszych.
Ku
jej zdziwieniu, gdy trafiła wreszcie do salonu, Linwood i Vinnie
siedzieli w kącie na skórzanej sofie, po raz kolejny głośno i
demonstracyjnie okazując sobie miłość. Anna zostawiła torbę na
swoim łóżku w sypialni, po czym nie rzucając się nikomu w oczy
wyszła z salonu. Przemierzyła tym samym, szybkim krokiem loch,
wyszła do hallu, a następnie przez uchylone, dębowe wrota, zbiegła
po schodkach i sprężystym, znacznie wolniejszym krokiem ruszyła w
kierunku jeziora, delikatnie przydeptując nieco zbrązowiałą
trawę. Promienie słońca rozświetlały jej włosy, sprawiając że
wyglądała tak, jakby dookoła jej głowy roztaczała się magiczne
aura. Na plecach czuła przyjemne ciepło i czuła się… dobrze.
Doskonale wręcz. Wróciła do drugiego domu, ale wciąż miała
wrażenie, że są wakacje. Jak dla niej było to wspaniałe
połączenie. Spojrzała w kierunku zakazanego Lasu. Kilka drzew było
połamanych z powodu wczorajszej burzy, ale to były jedyne oznaki
nieprzyjaznej aury, która powitała ich w zamku. Przy niewielkim
domku na skraju lasu kręcił się olbrzymi mężczyzna.
Hagrid.
Anna
uśmiechnęła się do siebie. Gajowy był nieco nieokrzesany i
nieodpowiedzialny, ale był łagodny i miał dobre serce. Większość
Ślizgonów tego nie zauważała, śmiejąc się jedynie z tego, że
mieszka w takiej klitce i jest przygłupem, ale jak już mówiłem i
powiem pewnie jeszcze nie raz, Anna była inna i w ludziach widziała
zupełnie co innego. Nagle poczuła chęć podejścia do mężczyzny
i powiedzenia mu dzień dobry. Jej nogi same zmieniły kierunek oraz
przyspieszyły. Anna miała nadzieję, że mężczyzna nie zniknie w
swoim domku; chciała być miła, ale nie chciała się naprzykrzać.
Nie chciała, by Hagrid pomyślał, że szuka przyjaciół. Jak to
określił Malfoy, „werbuje ludzi do swojej armii zbawienia”.
Kiedy
była na tyle blisko, że mężczyzna był w stanie ją usłyszeć,
zawołała:
-
Dzień dobry!
Mężczyzna
odwrócił się w jej stronę. Dziewczyna uśmiechnęła się ładnie.
Małe, czarne oczka przyjrzały jej się nieco podejrzliwie.
-
Bry. Co ty tu robisz?
-
Spaceruje – przyznała bardzo szczerze. Hagrid przypatrywał jej
się przez dłuższą chwilę. Anna zrozumiała, że nie należy do
grona osób, z którymi gajowy chętnie uciąłby sobie pogawędkę,
zwłaszcza, że jest ze Slytherinu. Postanowiła zgrabnie się
wycofać.
-
Nie chciałam przeszkadzać. Już odchodzę. Miłego dnia życzę.
Zdobyła
się na uśmiech. Ten chyba musiał zadziałać, bo gęsta broda
Hagrida zadrżała i Anna miała wrażenie, że mężczyzna również
nieco się uśmiechnął.
-
Cholibka, moment… Ty jesteś Stewart, no nie? Chodzisz do piątej
klasy.
-
I uczę się opieki nad magicznymi zwierzętami, tak, a w zeszłym
roku udało mi się zirytować gumochłona, który prawie połknął
mi dłoń, tak, to ja.
Olbrzym
zachichotał.
-
A niech mnie, to ci się udało. Jak tyś to zrobiła?
-
Tata mówi, że mam dar do magicznych stworzeń. Szkoda, że mówiąc
to, ironicznie się uśmiecha.
Olbrzym
zachichotał ponownie.
-
Łebski facet z tego twojego ojca, jak na mój gust – mruknął
rozbawiony. Anna wyszczerzyła zęby w powalającym uśmiechu.
-
Dziadek też tak twierdzi, ale czasem śmieje się, że gdyby
naprawdę był łebski, to nie ożeniłby się z moją matką. Takie,
rodzinne żarty.
Hagrid
uśmiechnął się ze zrozumieniem, a Anna przestała się szczerzyć.
Rodzinne żarty. Jej rodzina. Najlepsza, jaką mogła mieć, choć i
ta jak wiele innych, miała sekrety.
-
Mój dziadek pana znał. – powiedział cicho, wciąż się
uśmiechając. Hagrid wyglądał na zaskoczonego.
-
Cholibka, jakiś uczeń?
-
Był w szóstej klasie kiedy przyszedł pan do szkoły. Pamiętam,
trochę mi o panu opowiadał.
-
Osz ty. Jak dziadkowi na imię?
-
Liam Finch. Był Ślizgonem.
Anna
przypuszczała, że Hagrid skrzywi się z niesmakiem na ostatnie
słowo, ale ku jej zdziwieniu, jego oczy pojaśniały, a on się
uśmiechnął.
-
A niech mnie, Finch to twój dziadek? Cholibka, to był równy gość
jak na Ślizgona, niech skonam. Coś mi się zdaje, że to po nim
zgarnęłaś, co?
Dziewczyna
skromnie wzruszyła ramionami, i poczuła jak na jej policzki wpływa
lekki rumieniec.
-
Wiesz co? – zagadnął mężczyzna, schylając się po skrzynkę –
myślałem, że ktoś mnie dziś odwiedzi, ale ty wyglądasz mi na
taką, co napiłaby się herbaty. Co ty na to? Porozmawiamy o twoim
dziadku.
Mrugnął
do niej porozumiewawczo. Czując, że nic nie traci, a może tylko
zyskać, Anna ochoczo kiwnęła głową i otworzyła Hagridowi drzwi
do jego chatki, a w jej myślach pojawiła się głupia myśl,
dotycząca tego, że jej prywatna armia zbawienia rośnie w siłę.
Sytuacja na eliksirach rozwaliła bazę - Off i Anna, co za duet. Myślę, że mam jakąś słabość do bohaterów droczących się z Dumbledorem, toteż kibicuję Ofelii i mam nadzieję, że będzie anarcholę i pozmienia sobie wygląd trochę częściej :D Nie żebym sugerowała jakieś wątki do fabuły haha.
OdpowiedzUsuńAnna i Bolton? Ej, czemu nie. :>
Bardzo zgrabnie napisane - nikt nie lubi czytać o bohaterach, którzy są naj we wszystkim i którzy są lubiani przez wszystkich nauczycieli, ale Twoja narracja potrafi zdziałać cuda. Podejrzewam, że nawet jakby Twoja bohaterka była typową mary-sue, to i tak bym dalej czytała to opowiadanie dla samej treści w treści.
"Wybaczcie. Przewinę ten fragment i skieruję się do momentu, do którego zarówno ja jak i wy, zmierzamy." hahaha Uwielbiam tego narratora <3
Kolejny gorący wątek - Donna i Severus. To urocze połączenie takiego wrednego droczenia się i jednocześnie prawdziwej sympatii do siebie. Cała refleksja na temat ich relacji wyszła bardzo hm... normalnie i realistycznie, co tu dużo mówić.
"Jestem wspaniałomyślnym narratorem i nie usypiam swoich czytelników..." - och, och, jaki skromny. Kocham gościa <3
Jeju... Jak Ty to robisz - pytam po raz setny - że to wszystko wychodzi takie... No wiarygodne. Nie powtarzając tego, co powyżej. To nawet wzmianka o tej kałamarnicy z jeziora jest po prostu miazgą (w sensie, że to - jak już mówiłam - wychodzi tak samo z siebie, przez co jest wiarygodne). Mindfuck: Anta Mercure, czyli twórca fanfiku doskonałego.
"Pod spojrzeniem Moody’ego czuła się jednak tak, jakby kłamała i miała co najmniej pięć kolejnych lekcji." Anta, jesteś miszczem, mówiłam to już, nie?
"Spojrzała w kierunku zakazanego Lasu." - Zakazany Las to nazwa własna. Wyłapałam małą literówkę, po raz pierwszy.
Hm, Slytherin uważa Hagrida za przygłupa, a Anna jak zwykle na pohybel bawi się w Matkę Teresę. Ej, serio, podoba mi się ta koncepcja 'dobrej Ślizgonki'.
"...a w zeszłym roku udało mi się zirytować gumochłona, który prawie połknął mi dłoń, tak, to ja." hahahah najważniejsze to wiedzieć jak się przedstawić.
Reasumując, jak zwykle rozpisałam się o mniej lub bardziej istotnych rzeczach, ale... Kobieto, duży progres w dialogach. I w opisach - nie to, żeby tamte z onetu były złe, broń Boże, ale chodzi o to, że teraz je jeszcze bardziej udoskonaliłaś. Zmasterowałaś do perfekcji. No i dialogi - może to dobór bohaterów w tym epizodzie, może doświadczenie, w każdym razie bardzo wygodni się to czyta.
I co więcej, jako czytelnika i wiernego fana, irytuje mnie powolny rozwój akcji, bo już chcę wiedzieć co dalej. Ale rekompensujesz to cudowną narracją i lekkością prowadzenia akcji, więc wybaczam!
No nie ma się kwa nawet czego czepić, no... :( Weź nie marnuj talentu, napisz książkę autorską i daj do publikacji - miej trochę kasy z tego pisania.
Tyle.
Ściskawszy!
Łomatkobosko!
UsuńTo całe szczęście, że ta moja Anna to jednak jeszcze nie jest Mary Sue do potęgi, bo bym chyba umarła, albo ... no nie wiem co, na pewno bym już nie pisała, bo ja marysójek robić nie chcę.
Ofelia pojawiła się zupełnie niespodziewanie jako metamorfomag, kiedyś byla po prostu Ofelią, ale stwierdziłam, że mógłby się pojawić ktoś jeszcze z umiejętnościami Tonks.
Nadrobię akcję, obiecuję. Z jednej strony boję się, że będę przeciągała ją w nieskończoność, a z drugiej, że poleci za szybko, więc pewnie jednak trzymam się tej pierwszej opcji.
Naprawdę jaram się tym, że narrator przypadł do gustu, bo sama nie wiedziałam, czy będzie to w miarę znośne. Ale widzę że jest, więc jest super!
A co do pisania książki autorskiej - działam, jednak bardzo powoli i spokojnie, bo fabuła jest dość obszerna, podobnie jak czas akcji.
Oj, no! Obrastam w piórka przy Twoich komentarzach. Weź mnie następnym razem za coś skrzycz, dobrze? Prosim ja Tiebia bardzo, no!
:*
No to jeśli Off to spontan, to bardzo udany!
UsuńChętnie bym skrzyczała jakby było jeszcze za co. Wniosek? Za mało się starasz hahhaah, weź napisz coś takiego totalnie z dupy, to wtedy pogadamy :3
Możesz przeciągać akcję, ja i tak z przyjemnością poczytam nawet o flakach z olejem (ale suchar).
Mam nadzieję, że podzielisz się kiedyś autorską albo chociaż dasz znać czy jest już do kupienia w empiku :D
xoxo
Uwielbiam imię Anna ^^. I uwielbiam metamorfomagów, nic więc dziwnego, że opowiadanie to zaciekawiło mnie, tym bardziej, że ff HP to moja ulubiona tematyka ^^.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że piszesz o swoich własnych bohaterach. Rok 1994? Chyba jeszcze się nie spotkałam z fickiem dziejącym się w tym roku, zwykle, jesli były o czasach Harry'ego, to o latach 1995-1998.
Pomysł całkiem oryginalny i styl masz dobry, więc mimo znacznej długości, fajnie się czytało ^^.
Sorry, że tak krótko, ale jakoś nigdy nie umiem pisać dobrych komentarzy, a nie chcę rozciągać go na siłę ględząc coś trzy po trzy ;PP.
[marmurowe-serce] [niebieskie-marzenia]