01 grudnia 2012

Rozdział 10 - Inne spojrzenie


 Jest krótko, bo jest bez kondycji. Ferdydurke + historia = dziękuję, dobranoc.
xBC, pewnie nie takiego spojrzenia na świat oczekiwałaś, ale... muszę wrócić do dawnego rytmu.

________


    Kiedy odchodziła, czuł, że coś się zmienia.
    Czuł na sobie jej ciężar, jej miękkość, zapach włosów i rytm oddechu.
    Była mu najdroższa. Była człowiekiem, za którego bez cienia lęku oddałby swoje życie, a jednocześnie, przy tym wszystkim, była kimś, z kim nigdy nie spróbował by się związać, by jej nie skrzywdzić.
    Uważnie obserwował więc, jak odchodziła do sypialni, czując, że powinien pobiec za nią.
    Tylko czy naprawdę właśnie to czuł?
    Rozejrzał się po Salonie Ślizgonów. Przeciągnął się i ziewnął potężnie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak jest zmęczony. Wstał i ruszył w kierunku sypialni. Zanim jeszcze wszedł do środka, słyszał już głośne chrapanie kolegów, w tym chrapiąego najgłośniej, Linwooda.
    Zanim się wykąpał i położył do łóżka, minęło pół godziny. Zaciągnął kołdrę na głowę, zamknął oczy i uśmiechnął się sam do siebie. Coś było w nim. Coś przyjemnego. Nie umiał tego nazwać, ale czuł to dokładnie. Jakby nosił w piersi Patronusa. Myślał o Alice, o jej delikatnych, jedwabistych włosach, gładkiej szyi, ciężarze jej piersi na swojej. Nie mógł powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie, jak całuje jej szyję i policzki, jak tonie w tych wesołych oczach.
    Jednak w momencie, w którym zasnął, w wyobraźni widział zupełnie inne oczy.

*

    Kiedy rano wszedł do Wielkiej Sali, jej nie było.
    Była za to Alice, jej powalający uśmiech i błyszczące oczy. Nie potrafił powstrzymać uśmiechu, który przeciął jego twarz od ucha do ucha. Posłała mu buziaka. Palcami dotknął ust i na chwilę zamknął oczy. Nie pamiętał, by kiedykolwiek tak się czuł.
    Tak skrajnie szczęśliwy, obolały wręcz ze szczęścia.
    Zajął miejsce obok Vinnie, która bez słowa żuła kawałek bagietki. Nie zwrócił jednak na nią większej uwagi. Prawdę mówiąc, na nic nie zwracał uwagi. Wywrócił pusty puchar, który stał obok talerza i przypadkowo rozsypał po stole owsiankę.
     - Coś ty taki niezdarny? - mruknęła dziewczyna, szturchając go palcem w ramię.
    Spojrzał na nią zdezorientowany i podniósł puchar.
     - Ach, jakoś tak...
    Niespodziewanie wrócił na ziemię. Rozejrzał się wzdłuż stołu.
     - Gdzie Ania? - spytał zdziwiony, mechanicznie wciskając łyżkę pełną owsianki do ust. Ofelia wzruszyła ramionami, ale przez jej twarz przebiegł delikatny skurcz.
     - Nie było jej, kiedy wstałam. Na śniadaniu też jej nie spotkałam. Może wyszła do... Hagrida, albo... sama nie wiem.
    Coś w nim drgnęło gwałtownie. Nie wiedział dlaczego ta informacja go ruszyła, ale kiedy przypomniał sobie jej postawę z wczorajszego wieczoru... Zjadł w pośpiechu i wybiegł ze szkoły, pozostawiając zaskoczoną Vinnie i całkowicie zdezorientowaną Alice.
    Ubrany jedynie w gruby sweter nie odczuwał zimna aż tak bardzo, choć mróz szczypał go w nos i uszy.
    Nogi niosły go szybko mimo warstwy świeżego, nieubitego jeszcze śniegu wprost do chatki gajowego na skraju Zakazanego Lasu. Nie wiedział, skąd wziął się niepokój. Nie rozumiał, dlaczego całe rozmarzenie na temat Alice nagle zmieniło się w strach. Może przypadek Ani z wężem uwrażliwił go na coś, może bał się, że znów przydarzyło się jej coś nieoczekiwanego, a ani on, ani nikt inny nie wie, co się z nią stało. Natarczywie zapukał do drzwi Hagrida.
    Z środka dobiegło go głośne ujadanie psa. Drzwi zatrzęsły się, najwyraźniej dlatego, że towarzysz gajowego skoczył na nie energicznie. Bolton, nic nie robiąc sobie ani z ujadania, ani z pory, ani z kultury, ponownie mocno zapukał do drzwi. Usłyszał w środku jakiś ruchy, ujadanie wzmocniło się. Nikt jednak nie otwierał. Zrezygnowany już miał zamiar wrócić do zamku i wypytać o przyjaciółkę Toma lub Amy, kiedy usłyszał czyjeś stęki i głośne kroki. Zbiegł ze schodków i wyjrzał za chatkę.
    Hagrid wracał właśnie z Zakazanego Lasu.
    Miał na sobie grube futro i wysokie buty. Na prawym ramieniu niósł porąbane na kawałki drewno, przewiązane mniej wiećej po środku grubym sznurem. Na lewym ramieniu dyndała mu przewieszona na skórzanym pasku pusta,  duża, ciemna butelka. Sapał, robiąc potężne kroki w kierunku swojej chatki. Nie od razu zauważył gościa.
    Zanim to się stało, rozwiązał drewno i ułożył je w specjalnej, zamykanej skrzynce, a następnie, ku nagłej uciesze chłopaka, zaklął pod nosem.
    Dostrzegł go w momencie, w którym odwrócił się w stronę zamku i nie ukrył swojego zdziwienia.
     - Czegoś tu chciał?
    Zapytał nieco szorstko, robiąc dwa kroki w jego stronę. Bolton poczuł pewien dyskomfort. Nie należał do niskich ludzi, ale przy Hagridzie nawet on czuł się malutki, jak robaczek. Wyprężył się i spojrzał z uwagą na gajowego. Pewnie gdyby nie to, że Ania zupełnie nagle zaprzyjaźniła się z olbrzymem, burknąłby coś nieprzyjemnego. No, pomijając to, że gdyby Ania go nie znała, w ogóle by tu nie przyszedł.
     - Chciałem tylko zapytać, czy jest tu Ania.
     - Jaka Ania?
    Bolton powstrzymał się przed wywróceniem oczami.
     - Ania Stewart.
     - A ty kto?
     - Jej kolega, Bolton.
    Brwi mężczyzny nasrożyły się na dźwięk jego nazwiska. Bolton automatycznie zrobił krok do tyłu. Czyżby nie spodobała mu się jego osoba?
     - Ty już chyba najlepiej powinieneś wiedzieć, gdzie ona jest.
     - Nie mam pojęcia! - zawołał rozdrażniony. Mężczyzna jednak już go nie słuchał. Wyminął go i wszedł do swojego domku, zostawiając go bez żadnej odpowiedzi. Zrezygnowany Bolton spojrzał jedynie na drzwi chatki gajowego z pełnym niezrozumieniem.
    Mróz wreszcie zaczął na niego działać. Czując, że kostnieją mu dłonie i powoli nogi, odwrócił się na pięcie i skacząć po swoich śladach, wrócił do zamku.
    W Wielkiej Sali wciąż trwało śniadanie. Podirytowany, wszedł do niej i ponownie zajął miejsce obok Vinnie, która przysypiała przy stole.
     - Nie ma jej u Hagrida - burknął. Dziewczyna drgnęła i podniosła  na niego spojrzenie.
     - No to może poszukaj jej w bibliotece? Ja chyba pójdę jeszcze spać...
    Bez słowa pożegnania wstała i smętnym krokiem ruszyła w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali.

    *

    Jednak Ani nie było w bibliotece.
    O jej zniknięciu nie wiedział także ani Tom, ani Amy. W drodze do pokoju wspólnego natknął się na Vinnie.
     - Jej rzeczy nie ma - wyszeptała spokojnie.
    Wyjechała. Nie mówiąc nikomu o swoich planach, z nikim się nie żegnając, opuszczając ich wszystkich tak nagle.
    Nie potrafił tego zrozumieć. Nie docierał do niego zarzut Hagrida, że to przez niego wyjechała. Czy byłoby to możliwe?


    *

    Na pół godziny przed rozpoczęciem balu był gotowy.
    Przejrzał się jeszcze raz w lustrze stojącym w kacie pokoju, które wcześniej wyczarował Linwood. Były kolega Boltona uspokoił się wreszcie w sprawie Ofelii i skoncentrował na sobie, a także na swojej przypominającej leniwca dziewczynie, z którą zresztą szedł na bal. Zmienił się pod pewnymi względami. Wyciszył.
    Bolton co prawda nie wiedział, ile w tym zasługi jego nowej dziewczyny, ale niespecjalnie go to interesowało. Czasem rozmawiali ze sobą, ale w taki sposób, jakby dopiero się poznali, a żaden z nich nie należał do zbyt towarzyskich, a nie jak koledzy, którzy poznali się już w pociągu do Hogwartu i w pewnym momencie gotowi byli zrobić dla siebie wszystko.
    Chłopak przyjrzał się swoim oczom, spoglądającym na niego z lustrzanego odbicia. Zapięty na ostatni guzik, wyperfumowany i z idealnie ułożonymi włosami uśmiechnął się szelmowsko do swojego odbicia. Nie mógł się doczekać spotkania z Alice.
    Z kieszeni wyjął zegarek dziadka. Niewielki, grawerowany przedmiot ze złotymi wskazówkami czekał na niego całe siedemnaście lat. Dostał go jako spadek w dniu siedemnastych urodzin.    
    Kiedy zorientował się, że już od dwóch minut powinien wyczekiwać przy marmurowych schodach, zatrząsł się nerwowo, schował zegaerek do kieszeni i szybko wyszedł z Domu Węża.
    Na szczęście, z Salonu Ślizgonów nie było daleko do hallu i chłopak przebył tą drogę w czasie około dwóch minut. Z ulgą zauważył, że nikt na niego nie czeka. Stanął więc, opierając się łokciem o poręcz i taksował spojrzeniem mijające go damy i pary.
    Z trudem mógł rozpoznać zmienione często nie do poznania kobiety. Między innymi nie rozpoznał Hermiony jakiejś tam, dziewczyny która zawsze błąkała się po szkole z Potterem.
    Sledząc wzrokiem odchodzącego Pottera i życząc mu wszystkiego nagorszego, nie zauważył nawet, że na schodach pojawiła się Alice.
    Zareagował dopiero wtedy, gdy stanęła obok niego i z lekko ironicznym głosem zapytała:
      - Już oglądasz się za innymi?
    Przeniósł na nią wzrok i najzwyczajniej w świecie osłupiał.
    Nie potrafił nazwać w myślach tego, jak zjawiskowo wyglądała. Jej długie, jasne, nieco pofalowane włosy teraz były upięte wysoko, w łuźny, bardzo dziewczęcy i niedbały, a zarazem niezwykle uroczy kok. Oczy podkreślone tuszem do rzęs i ciemniejszą kreską powiększały i tak już duże oczy dziewczyny. Na sobie, zamiast często gęsto wyciągniętych swetrów i rozchodzonych trampek miała sięgającą kostek czarną suknię wyszywaną srebrną nitką, pozbawioną ramiączek. Długie rozcięcie biegnące od samego dołu do połowy uda ukazywało światłu zgrabną łydkę. Cała suknia wyśmienicie podkreślała szczupłą sylwetkę Alice, a wysokie pantofle sprawiły, że jej nogi nabrały niezwykłej długości. Pokryte delikatną, różową szminką usta złożyły na jego policzku delikatny, słodki pocałunek.
     - Wyglądasz jak głupek z tą rozdziawioną buźką - wyszeptała i złapał go za dłoń.
     - Jesteś... spektakularna.
    Jeszcze raz go pocałowała, tym razem jednak jej usta wylądowały na jego ustach.
     - Możemy już iść? - zapytała, ale nie czekając na odpowiedź ruszyła w kierunku wejścia do Wielkiej Sali, ciągnąć go za sobą. Bolton zamknął wreszcie usta, które otworzył zupełnie nieświadomie i dorównał jej kroku. Wyswobodził dłoń z jej uścisku i delikatnie, nie chcąc być zbyt nachalnym, objął ją w talii. Odruchowo przylgnęła do jego boku.
     - Będę ci to mówił całą noc - mruknął jej na ucho.
    Świat dookoła niego nie istniał. Nie istniał też problem przyjaciółki, która nagle zniknęła. Był ślepo zapatrzony w Alice.

    Po odpowiednich wprowadzeniach , przywitaniu i przedstawieniu, reprezentanci ruszyli do pierwszego tańca. Alice subtelnie komplementowała Digorry'ego i Chang, natomiast oboje z Boltonem rechotali w kułak z tańca Pottera, choć tak naprawdę trudno było to nazwać tańcem. Później i oni ruszyli w bal.
    Zmysły Boltona szalały. Czuł przy sobie ciepłe ciało Alice, czuł jego miękkość i dalikatność, a zarazem zaskakującą siłę witalną, czuł jego doskonałość i wyjatkowość i tonął, po prostu tonął w jej oczach, czerwonych z rozgrzania policzkach i uśmiechu.
    Po jakimś czasie zadecydowali się wyjść z Sali i ochłonąć. Alice trzymała go za rękę. Śmiejąc się do rozpuku biegła po schodach, potykając się od czasu do czasu o stopnie i wybuchając wtedy jeszcze głośniejszym śmiechem. Bolton miał wrażenie, że jest pijany, że endorfiny pożarły jego ciało.
    Wpadli w boczny korytarz, Alice oparła się o ścianę, Bolton wylądował na niej, opierając się o chłodne kamienie obiema dłońmi.
    Dyszeli.
    Alice przestała się śmiać, chociaż wciąż się uśmiechała. Jej oczy błyszczały mocno.
    Chłopak pochylił się w jej stronę. Serce biło mu gdzieś w okolicy jabłka Adama.
    Bolton, do cholery! Ile ty masz lat?
    Uśmiech na twarzy dziewczyny zmniejszył się nieco. Twarz chłopaka była coraz bliżej niej.
    Alice uniosła dłoń i dotknęła nią policzka Boltona. Zmrużyła oczy, by chwilę później zamknąć je całkowicie.
    Miękkie. Właśnie takie były jej usta.
    Miękkie i ciepłe. Niezwykle przyjemne. Chciał mieć je na dłużej, chciał mieć je przy sobie na zawsze, przez wieczność oddawać się tej słodkiej przyjemności, jaką sprawiał ten pocałunek. Położył jej dłoń na szyi. Następnie przyciągnął mocno, kładąc dłoń na tali, do swojego ciała. Czuł jej drżące ciało.
    Jej ciepło, dotyk piersi na swojej. Jego dłoń zjechała niżej, wzdłuż biodra, by po chwili powrócić na plecy.
    Nie przerywali. Nie mogli przerwać.
    Było w tym pocałunku coś niezwykle pierwotnego.
    Paznokciami przeorała jego szyję.
    Chłopak stęknął boleśnie, ale nie przerwał. W tym bólu było coś, co jednocześnie sprawiło mu przyjemność. Popchnął ją na ścianę. Jęknęła głucho w jego ustach.
    Kiedy w końcu odsunął się od niej, ponownie dyszeli, jak wtedy, gdy wbiegali tu po schodach.
     - Kocham cię - wyszeptał Bolton. Nie miał na sobie zbroi, to też nie musiał się poświęcać, by wypowiedzieć te słowa. Nie miał żadnych złych wspomnień. Zakochał się. Tak po prostu. Nie musiał walczyć ze swoimi lękami, by wreszcie, któregoś zimowego dnia, na ławce przy rzece powiedzieć jej, ze ją kocha, tak jak ja zrobiłem to, wypowiadając te słowa mojej ukochanej. Jednak i ona stała się przyczyną skonstruowania nowej, lepszej tarczy. Nie o mnie jednak teraz...
    Alice uśmiechnęła się delikatnie. Po chwili przylgnęła do niego mocno. Objął ją.
    Nigdy nie czuł się bardziej spokojny.
    Nigdy też nie było mu dane dowiedzieć się, ze w tamtej chwili ktoś myślał wyłącznie o nim.

1 komentarz:

  1. Krótko :(( Ale ciesze się, że jednak coś jest!
    Jeju Bolton i Alice nieeeeeee.... Gdzie Ania? Kim jesteś i co z nią zrobiłaś i dlaczego i w ogóle... Nie no, błagam... :<
    Odnoszę wrażenie, że ten rozdział to taki przerywnik między akcją a akcją. W sensie dobrze, że jest, bo czasem takie rozdziały są potrzebne :) Ale jednak mimo wszystko... Brakowało mi tutaj czegoś. Chyba głównie tego wspaniałego narratora - za mało go tu było, no i nie było Ani. Ale rozumiem jak jest dużo roboty, to ciężko cokolwiek naskrobać, żeby miało ręce i nogi.

    Buźka!

    OdpowiedzUsuń

Za każdym razem kiedy komentujesz, rodzi się jeden jednorożec.